
Ten wpis wyjątkowo nie będzie o żadnej z moich sesji ani o mojej obecnej działalności w ogóle. Ten post jest o moim niespełnionym fotograficznym marzeniu, więc wciąż pozostaje na mojej liście. Wciąż po cichu liczę, że się ziści. No bo halo! To nie drugi koniec świata!
Mowa o sesji zdjęciowej w blasku zachodzącego słońca w tym pięknym miejscu.
Już kiedyś tam byłam. Było wtedy pięknie, ale surowo. Rusztowania, porozrzucane śmieci, gruzy. Akurat w remoncie. Nie zmieniło to faktu, że samo miejsce niewiele przez to straciło na uroku. Nadal w kawałkach lustra odbijał się ciepły zachód wrześniowego słońca. Misterność wykonanej pracy oszałamiała. I to utrzymanie wszystkiego w nienaruszonym stanie: brak śladów aktów wandalizmu. Samo miejsce miało w sobie jakiś czar.
Niby tylko ściany, lustra i małe podwórko. A ja bym tam siedziała... i siedziała... i podziwiała... "Kiedyś tu wrócę i zrobię sesję" - byłam pewna.
Wróciłam w kwietniu. 1,5 roku później więc na pewno już po zakończeniu remontu. Ale pogoda nie sprzyjała. Niby początek kwietnia i wiosna już w pełni, ale Prima Aprilis zaskoczył wszystkich intensywnymi opadami śniegu. Ja w trampkach (optymistka), a na ulicy na minusie i grube połacie śniegu. Takie rzeczy tylko u mnie!
Planowałam dwie sesje w tym miejscu. No, bo skoro i tak jechałam to czemu przy okazji nie skorzystać? Nie dotarłam nawet na miejsce. Krążyłam gdzieś obok, ale jak tylko mogłam, chowałam się do środka. Brak rękawiczek, cieńsza kurtka i wiosenne buty nie pomagały w fotografowaniu w iście zimowej-styczniowej w kwietniu aurze. Przepadła mi jedna kobieca i jedna sesja pary.
Czasem chyba tak po prostu jest. Ja dostałam prima aprilis w pełnej krasie. Ale jeszcze tu wrócę i dam czadu :D
Łódź, szykuj się na mnie!




